niedziela, 26 listopada 2017

Trochę o Indiach



Na lotnisku, w Mumbaju sa takie zasady, ze do środka terminala można wejść dopiero na dwie godziny przed odlotem. Jeśli jest się wcześniej, trzeba czekać pod lotniskiem. Ja byłem kilka ładnych godzin wcześniej. Powody były dwa. Po pierwsze trudno złapać transport z miasta w porze monsunu, bo rykszarze nie chcą jechać przez zabłocone dzielnice slumsów i ścianę deszczu, wiec skoro już znalazłem odważnego, to skorzystałem. A po drugie kończyła mi się doba hotelowa, i nie chciałem z całym bagażem moknąc na ulicach Mumbaju. Pojechałem wiec na lotnisko, i po odbiciu się od ochrony wylądowałem na ulicy, siedząc oparty o plecak. Miałem czasu pod dostatkiem. Zająłem się obserwowaniem ludzi. Zobaczyłem w pewnym momencie taka scenkę. Rodzina odprowadzała na samolot pewna młodą dziewczynę. Najstarszy z tego grona, jako ze hindusi są strasznie rodzinni, to było to spore grono, coś jej wręczył. Dziewczynie rozszerzyły się oczy, zaczęła płakać, widać było, ze jest to dla niej jakieś wielkie wydarzenie. Padła na kolana i zaczęła rękoma dotykać stop dobroczyńcy. Po dotknięciu stop podnosiła ręce do swojego czoła i trzymając je przy twarzy klęczała. Nie rozumiałem tej sceny. Widziałem tylko, ze jest przepełniona emocjami i wielkimi uczuciami.

Po powrocie postanowiłem się czegoś więcej dowiedzieć o tym, co się wtedy wydarzyło. Niestety nie wiem, czym została obdarowana dziewczyna, ale wiem, co chciała wyrazić swoim gestem.

Dla hindusów stopy, jako ze maja bezpośredni dotyk z ziemia, są najbrudniejsza częścią ciała. Głowa zaś najczystsza. Gdy mieszkaniec Indii, dotyka rękoma czyichś stop, a następnie swojej głowy, tym samym wyraża najgłębszy szacunek dla tej osoby. Mówi tym gestem- Spójrz mam dla Ciebie tak wielki szacunek, ze jestem gotów zdjąć kurz z Twoich stop.

Pomyślałem sobie, gdy się o tym dowiedziałem, ze w naszej europejskiej kulturze, jesteśmy dość skromnie wyposażeni w tego typu gesty. Przyszło mi do Głowy podanie reki i kilka obraźliwych znaków dłońmi, ale to wszystko. Dla hindusów są one bardzo ważne. Stanowią cala pantomimę zachowań, osobny język. Podam wam kilka z nich, być może pomoże to zrozumieć i postarać się spojrzeć innymi oczami na ta kulturę. Może tez przestana niektóre rzeczy wywoływać uśmiechy na twarzy.

Wspominałem o głowie, która jest uważana za najczystsza cześć ciała. Hindusi maja kilka ciekawych zachowań związanych z głową. Jeśli zobaczycie kiedykolwiek, jak ktoś z tamtego rejonu dotyka swoich uszu i pociąga za nie, to się nie dziwcie. Nic go nie swędzi, tylko pokazuje ze ma świadomość tego, ze zrobił coś źle. To gest, który wyraża wstyd, przeprosiny, forma przyznania się do winy.


Skoro już jesteśmy tak wysoko w budowie człowieka, to zwróćmy uwagę na punkt pomiędzy brwiami. Tam właśnie znajduje się punkt szóstej czakry. W hindi nazywany „agna”, czyli „panowanie”. To miejsce źródła ukrytej mądrości. Wszyscy kojarzą czerwona kropkę w tym punkcie na czołach hindusów. Ta kropka to „bindi”. W rozumieniu tantrycznym, to punkt ujścia energii, która przepływa podczas medytacji przez ciało. Czerwona kropka w tym miejscu, zatrzymuje energie w ciele. Nie jest to jedyne znaczenie czerwonej kropki. W południowych Indiach jest ona noszona po prostu, jako ozdoba dla dziewcząt, w reszcie kraju, jest zarezerwowana dla mężatek. To wróżba udanego małżeństwa i powodzenia rodziny. Znamienny jest tez brak „bindi” na czole. Może on sugerować ze ktoś z rodziny niedawno zmarł, bądź tez, ze kobieta jest wdowa.

Coraz częściej „bindi” jest noszona jednak, po prostu, jako ozdoba, ale nawet wtedy osoby, które używają tego znaku, odczuwają jej moc. W kulcie tantrycznym malowana jest przecież w miejscu uznanym za punkt powstania samego siebie i symbolizuje pomyślność i powodzenie. Może warto spróbować?

Mówiłem przed chwila o zonach. Jest jeszcze jedna rzecz, na która warto zwrócić uwagę. Mężatki w Indiach maja ubarwiony na czerwono przedziałek we włosach. To zwyczaj, który, według legendy pochodzi z czasów, gdy zdarzały się porwania panien młodych. Zazdrosny narzeczony ścigał porywacza i jeśli go zabił, jego krwią znaczył włosy wybranki. Jeśli kobieta zostaje wdowa, wtedy barwi tylko część przedziałka.

Czasem na twarzach hindusek, można zauważyć namalowane, czarne kropki. To znak szczególnego piękna. Namalowanie skazy oznacza, ze ta kobieta jest uznawana za szczególnej urody i powabu istotę. Mnie zastanowiło, co jeśli kobieta nie ma skazy. To kompleksy czy maż jej coś daje do zrozumienia?

Jeszcze chwile o kobietach. Wiele kobiet w Indiach jest odzianych w białe sari. Biały kolor jest kolorem smutku i żałoby. Nie wypada się kobiecie, po śmierci męża ubierać na kolorowo, podobnie na pogrzebach żałobnicy, są ubrani na biało. Co ciekawe ten kolor, jest oznaka żałoby w wielu starszych niż nasza kulturach.

Teraz się zajmiemy rekami. Jak wiecie, u nas lansowany przez Hollywood znak środkowym palcem oznacza… No oznacza, co oznacza. Wszyscy wiedza. U hindusów, gesty palcami tez nie zawsze są mile, choć dużo łagodniejsze w przekazie. Np. gdy widzicie ściśniętą pięść, z wyciągniętym kciukiem, którym się kiwa, to oznaka dezaprobaty. To tak jakby ktoś powiedział- „no, jaki wstyd” albo „ojojoj”.

Wyciągnięty palec mały zaś oznacza, ze ktoś chce … pójść do toalety. Oznacza również, ze właśnie się z niej wraca. Lepiej wtedy nie podawać reki.

No i na koniec o podawaniu reki po indyjsku. W hindi znakiem powitania i pożegnania jest „namaste”. Namaste jest poparte złożeniem rak opuszkami palców. To gest wyrażający szacunek i jest dobrze widziane przez hindusów witanie się z nimi w ten sposób. Pamiętajcie jednak, ze Indie to kraj kastowy, wiec nie należy tego znaku używać do osób z „gorszych” kast, bo można stracić „twarz”.


Jest wiele innych gestów i tradycji w Indiach. Starałem się Wam przybliżyć te najpopularniejsze. Mam nadzieje ze ta bogata kultura stanie się dzięki temu trochę bardziej dla was zrozumiała. Indie są wielkie, bogate kulturowo i wiele można się z nich nauczyć. Do czego szczerze zachęcam.

Diamonds are forever




Rok 1997- Kapsztad, Republika Południowej Afryki

Gorące, afrykańskie słońce chowając się ze okalające miasto wzgórza, kładzie długie cienie na leżące w dolinie miasto. Szybko zapada ciemność. Afrykańskie miasta szybko zasypiają. Dziś jest jednak jedno miejsce rozbrzmiewające śmiechem, błyskiem fleszy, odgłosami braw i głośnych rozmów. Do Kapsztadu zjechał świat. To Nelson Mandela wydaje kolacje, na której zbiera pieniądze na swoja fundacje dobroczynna. Cel słuszny, mnóstwo ludzi z przepastnymi portfelami. Jakież tu gwiazdy święcą! Quincy Jones poprawia frak wdzięcząc się do Mii Farrow, Mandela zabawia rozmowa Naomii Campbell, nowo wybrany prezydent Liberii, Charles Taylor, pyta o zasady gry w krokieta Imrana Khana. Wszyscy uśmiechnięci, piękni, zadowoleni.

 A tymczasem w innej części Afryki ulica oddycha z ulga, bo nie ma dzisiejszej nocy gwałtów ani morderstw. Ich Wódz wyjechał z kraju. Dziś można pozbyć się strachu, ze ON wyda rozkaz i piekło rozpęta się na nowo. I choć nie można się śmiać na cały głos, dziś można się zdobyć na szept…

-Nigdy nie spotkałem piękniejszej kobiety niż Pani- mówi Charles Taylor całując dłoń sławnej modelki- Jest Pani diamentem wśród kobiet.

-Ależ Panie Prezydencie… -sławna celebrytka zalotnie spuszcza oczy.

Być może tak wyglądało ich pierwsze spotkanie. Być może taka chwila sprawiła, ze trzynaście lat później flesz znów błyskają. Tyle ze tym razem podczas rozprawy przed Trybunałem w Hadze.
Media nas uraczyły informacja o przesłuchaniu sławnej modelki, jako świadka w sprawie byłego prezydenta Liberii, Charlesa Taylora, oskarżonego o zbrodnie ludobójstwa. Gdy oglądałem tego newsa, przyszło mi do głowy kilka pytań. Ile osób oglądających to, wie gdzie leży Liberia? Ile osób wie, jaka jest historia tego kraju? Kto zna historie dojścia do władzy Charlesa Taylora i ma świadomość, co ten człowiek zrobił? Chyba nie umiem odpowiedzieć na pytanie ile osób, ale dla tych, którzy nie wiedza, jest ta historia.

W 1821 roku statek, na którego pokładzie znajdował się Robert Stockton, agent American Colonisation Society, dobił do zachodniego wybrzeża Afryki. Towarzystwo, którego członkiem był Stockton, miało charakter dobroczynny i charytatywny, co zaowocowało przystawieniem pistoletu do głowy lokalnego wodza, i zaproponowania mu uczciwej transakcji. Czyli sprzedaży ziemi. Przymusu nie było. Cena dobra, bo Towarzystwo było gotowe zapłacić sześć muszkietów i skrzynkę paciorków. Wobec takiej oferty wódz nie zdołał powiedzieć nie. Pytanie, po co jakiemuś amerykańskiemu Towarzystwu kolejny skrawek afrykańskiej ziemi? Otóż cel był szczytny. Przesiedlenie wyzwolonych niewolników na ich rodzinna ziemie, umożliwienie im powrotu do korzeni. Co tez czyniono przez następne dwadzieścia piec lat. Statki z Ameryki wędrowały przez Ocean wioząc wyzwoleńców na Afrykańskie wybrzeże. Przyszedł rok 1847 i ta sześciotysięczna gromada szczęśliwców ogłosiła powstanie Republiki Liberii. Stanowili, pomimo dalszego napływu, mniej niż jeden procent, całej ludności kraju. Byli niepiśmienni, nie umieli czytać, nie mieli żadnego wyuczonego zawodu, ale zostali przez swych dawnych panów nauczeni, na czym polega system niewolniczy. Zajęli się wiec tym, na czym się znali. Liberia stała się krajem gdzie system niewolniczy trwał z woli samych niewolników. Po prostu nie umieli inaczej żyć. Pierwsza doktryna, było ogłoszenie, ze tylko oni sa obywatelami kraju. Każdy inny był pozbawiony jakichkolwiek praw. Prawodawstwo wprowadziło pojecie- tribesmen, czyli człowiek plemienia. Byli wiec obywatele i tribesmeni. Jako ze kolor skory nie wyróżniał w niczym jednych od drugich, obywatele ubierali się w meloniki, fraki i białe rękawiczki. Trzymali się tylko osad zbudowanych przez siebie na wybrzeżu Atlantyku. 

Tak na marginesie, nie sądźcie ze apartheid wymyślili biali osadnicy w RPA. Dużo wcześniej jego zasady wprowadzono w Liberii. Tribesmenów zamknięto w wyznaczonych dla nich enklawach, zakazano kontaktów, a szczególnie mieszanych małżeństw. Każde złamanie tej zasady było bardzo surowo karane. I nie sądźcie, ze Lenin wymyślił jednopartyjny system władzy. O nie, partia, która decydowała w Liberii o wszystkim powstała w roku 1869, czyli rok przed urodzeniem Lenina i nieprzerwanie władała krajem przez 111 lat. 

Czarni potomkowie amerykańskich niewolników potrzebowali rak do pracy. Wysyłano wiec ekspedycje w głąb kraju w celu łapania niewolników. W krótkim czasie zaczęto ich odsprzedawać do sąsiednich krajów. I trwało to do lat dwudziestych XX-ego wieku.

Ale zajmijmy się czasami nam bliższymi. W 1980 roku w swoim łóżku, w Pałacu Prezydenckim został zamordowany ówczesny prezydent kraju, William Tolbert. Tolbert przejął władze po Tubmanie, który przez dwadzieścia osiem lat rządził krajem, jak swoja własnością. Traktował go jak zabawkę, ale to jego następca doprowadził kraj do całkowitej ruiny. Tak w sumie to Tolbert zginął przez przypadek, gdy grupa żołnierzy przyszła zapytać o zaległy żołd i zastawszy prezydenta śpiącego w łóżku, po prostu go poćwiartowała i nastała nowa władza. Wśród tych żołnierzy był Samuel Doe i on właśnie został nowym prezydentem Liberii. 

Problem z przypadkowością całego zdarzenia polegał na tym, ze Doe zupełnie nie był przygotowany do bycia prezydentem. Był tzw. bayaye, przybyszem z prowincji, który nie miał żadnego wykształcenia, wiedzy, zawodu. Trafiło się, dostał się do wojska. Trafiło się, został prezydentem. Przypadek. Ale ten przypadek miał swoje konsekwencje. 

Kiedyś pisałem o tym jak w świadomości afrykańskiej funkcjonuje strach przed zemsta. Wiadomo, ze jak kogoś się skrzywdzi, to ten ktoś się będzie mścił, wiec jedynym rozwiązaniem, jest eliminacja wszystkich potencjalnych wrogów. Tak, tez myślał Doe. Ufał tylko członkom własnego plemienia, a wszystkich innych kazał eksterminować. Kraj przestał funkcjonować. Nie było nic. Jedzenia, prądu, wody. Każdy, kto nie był z plemienia Krahn, z którego pochodził Doe, żył w strachu o własne zycie. Kraj płacze o wyzwolenie. I tu pojawia się nazwisko Charlesa Taylora. Taylor odebrał wykształcenie prawnicze w Stanach, nagle w 1989 roku pojawia się na Wybrzeżu Kości Słoniowej i stad rozpoczyna wojnę z Doe. Taylor rozpoczyna swoja krucjatę z sześćdziesięcioma ludźmi. Oczywiście, dla rządowej armii nie jest problemem rozprawienie się z tak mała grupa, tyle ze bosonodzy żołnierze wysłani przeciwko Taylorowi, tuz po opuszczeniu Monrowii, zaczynają grabić, co się da, co prowadzi do tego, ze przerażeni ludzie uciekają pod skrzydła Taylora.

W sierpniu 1990 roku Taylor ze swoja armia jest już u wrót Monrowii. Następuje rozłam, kto ma złupić miasto. Szef sztabu, Prince Johnson, odłącza się i uderza na stolice. W mieście zaczynają walczyć o lupy trzy armie. Taylora, Princa i Doe. Miasto plonie. Strumienie krwi spływają od oceanu, odrąbane członki walają się po ulicach, sterty trupów tworzą barykady.

Nigeria wysyła swoje wojska interwencyjne, które stoją na redzie portu w Monrowii. I tu następuje coś dziwnego. Nieumiejący być prezydentem Doe wsiada do samochodu na wieść o jakiś wojskach i jedzie do portu. Tyle ze port jest zajęty przez ludzi Johnsona. Wysiadający z samochodu Doe dostaje serie kul w nogi. Bezwładne ciało prezydenta zostaje zawleczone przed oblicze siedzącego na skrzyni Johnsona. Johnson każe włączyć kamerę i nagrywać to, co się będzie działo. 

Wielogodzinne tortury, na których obcina się uszy prezydenta, katuje go, ale tak by nadal żył, staja się później atrakcja medialna. Kopie kasety krążą po kraju, jest puszczana w barach, sklepach, znajomi zapraszają znajomych. Doe umiera w strasznych męczarniach z upływu krwi.
Po śmierci Doe wojna się nie skończyła. Taylor walczył z Johnsonem o władze, obaj z resztkami liberyjskiej armii, a z nimi wszystkimi wojska interwencyjne kilku afrykańskich krajów. W końcu Monrowię zdobyli żołnierze krajów interweniujących i próbowali zaprowadzić pokój w wyniszczonym kraju. Problem polegał na tym, ze wszystko poza Monrowia było pod kontrola Taylora i jemu podobnych warlordów. Taka sytuacja trwała do 1997 roku, gdy w powszechnych wyborach Taylor został wybrany prezydentem Liberii.

W krótkim czasie, kraj, który nie miał żadnych zasobów naturalnych, a na pewno żadnych pol diamentowych, stal się wielkim eksporterem diamentów. Skąd pochodziły? Taylor rozpętał wojnę w sąsiednim Sierra Leone, uzbrajając bojówki w zamian za diamenty. Piekło trwało. Sąsiednie Sierra Leone płynęło krwią już od jakiegoś czasu, za sprawa nowego prezydenta Liberii. Palono wioski, mordowano, gwałcono, są dowody na akty kanibalizmu. Za tym wszystkim stały grupy wspierane przez Taylora. Podobno, dlatego właśnie, miał na kolacji u Nelsona Mandeli przy sobie diamenty, bo za nie miał zakupić kolejna partie broni, która potem, odsprzedawał za kolejne partie diamentów z pol Sierra Leone. Garść tego krwawego procederu znalazła się w rekach Naomi Campbell. W 2003 roku Taylor ostatecznie utracił kontrole nad krajem i uciekł do Nigerii. Został ujęty w 2006 roku i dziś możemy obserwować jego niewinna twarz, na lawie oskarżonych w Hadze.

To historia kraju, który zapłacił straszna cenę za chciwość i bezwzględność swoich władców. Nie wiem czy Naomi Campbell znała prawdziwy koszt diamentów, które dostała od Taylora tej nocy w Kapsztadzie. Być może były dla niej tylko wyrafinowanym, kosztownym darem. Ale mam nadzieje, ze czasem zakładając pierścionek z diamentem na palec ujrzy w nim ilość ludzkich istnień, które za niego zapłaciły. 

Ja jednak pamiętam ze, co prawda diamenty są wieczne, ale ludzie nie.

Bajka o liściu ałyczy




Dawno, dawno temu, w odległym kraju, na rozleglej równinie, wraz z ciepłym, wiosennym słońcem, urodził się liść. Wraz z innymi liśćmi, swoimi braćmi i siostrami, zazielenił się i rozkwitł na niewielkim krzaku ałyczy. Szybko musiał wziąć się do pracy i spełniać swoja role najlepiej jak potrafił. Zajmował się tym, czym zajmować się musiały inne liście. Pomagał krzakowi, na którym wyrośl oddychać, w pocie czoła produkował tlen, na swoje szerokie plecy łapał krople deszczu i pożywiał nimi krzak. Wiedział, ze jest ważny i wykonuje ważna i potrzebna prace. To dzięki niej krzak mógł rosnąć i rodzic owoce. Ale mijał czas i coraz częściej czół, ze nie jest to jego miejsce na ziemi. Z tęsknotą patrzył na ptaki w powietrzu, które szybowały swobodnie ku odległym szczytom gór, widział chmury sunące dostojnie po niebie. Czasem przebiegało obok stado mustangów, stawały na chwile pośrodku równiny, potem mknęły z rozwianymi grzywami, niknąc za horyzontem. On tez chciał być wolny, moc podróżować, poznać dalekie krainy, a tymczasem jego dni były wciąż takie same i upływały na znojnej pracy. Z całego zielonego serca wierzył, ze pewnego dnia zobaczy dalekie szczyty gór, pofrunie na równiną i zobaczy wszystkie cuda, o których śni nocami.
Pewnego poranka na równiną rozszalała się straszna burza. Pioruny uderzały w ziemie, wiatr naginał rzadko rosnące drzewa, krople deszczu uderzały z taka mocą, ze żłobiły w ziemi malutkie kratery. Liść się bal. Tak jak inne liście na krzaku, chował się i drżał ze strachu przed niszczycielskim żywiołem. Któryś powiew wiatru z furia szarpnął krzakiem, liść czół, jak trzeszcza korzenie trzymające krzak na ziemi. Wiatr szarpał, rwał, ale nie zdołał wyrwać krzaka. Wydawało się ze krzak wygrał ta walkę. Ale wiatr nie chciał odpuścić. Uderzył jeszcze raz. Tym razem porwał młodego liścia, i uniósł go z triumfem do góry. Liść był przerażony. Próbował uwolnić się ze szponów wiatru, ale wiatr był zbyt potężny i wściekły. Na nic zdawało się łkanie, na nic zdawało się błaganie. Wiatr był bezwzględny. Niósł go wyżej i wyżej. Liść patrzył z góry na coraz mniejszy krzak, na którym się urodził i płakał z rozpaczy. Wkrótce zmęczony walka zasnął.
Ranek był piękny. Wiatr się uspokoił i łagodnie niósł liść po bezchmurnym niebie. Liść otworzywszy oczy zobaczył zielone równiny w dole. Potężne lasy pełne potężnych drzew. Niebieskie wstęgi rzeki, w których odbijało się słońce. Ponad nim krążyło leniwie kilka białych obłoków, odbijając się wyraźnie na błękicie nieba. Słońce uśmiechało się radośnie i rozsiewało swoje ciepło na wszystko wokoło. Liść spojrzał przed siebie i zobaczył, ze coraz bliżej sa szczyty gór, o których zawsze marzył. Wiatr niósł go delikatnie. Liść zapłakał ze szczęścia. Spełniały się jego wszystkie marzenia. Był swobodny, wolny, szybował w górze i oglądał cuda ze swoich snów.
Dotarli do gór. Mijali ośnieżone szczyty, zielone doliny. Widział wodospady, rwące gorskie potoki. Widział, jak niedźwiedź łowił ryby uderzając w lustro strumienia. Widział Orly krążące nad dolinami w poszukiwaniu ofiary. Było tak pięknie. Liść był zauroczony, a jego male serce nie nadążało bić z zachwytu.
Już pod wieczór pomyślał o swoich bliskich, ze ich już więcej nie zobaczy, ze zostali tam w dole i zapewne tez tęsknią za nim. Zrozumiał jednak, ze taka jest cena jego marzen.
Poranek zastał ich nad pustynia. Liść nie wyobrażał sobie ze może istnieć cos tak innego od wszystkiego, co znal. Morze piasku, az po horyzont. Nigdzie ani jednej plamki zieleni. Ani jednej kropli wody. Podziwiał piękno tej krainy, ale tez czół przerażenie. To było piękne i straszne zarazem. Nagle wiatr zaczął trącić siły. Liść poszybował w dół zbliżając się do rozgrzanych piasków pustyni. Był niżej i niżej. Widział już pojedyncze ziarna pisku. Zaczął się bać ze tutaj zakończy swoja drogę. Wiatr przestał wiać i liść opadł na ziemie. Piasek go parzył. Było strasznie gorąco i nigdzie nawet śladu wody.  Wtem zobaczył małego pustynnego żuczka, który z trudem pokonywał piaszczysta wydmę. Żuczek zobaczył liść i przystanął zdziwiony.
-A, co to takiego?- zapytał sam siebie.- Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Podszedł ostrożnie do liścia i przyglądał mu się z uwaga.
Liść zobaczył, ze żuczek jest bardzo zmęczony przedzieraniem się przez piaski pustyni, prażącym słońcem, brakiem wody.
-Może mógłbym mu jakoś pomoc?- Pomyślał.- Mógłby się schować w moim cieniu i przeczekać do zachodu słońca.
-Witaj Żuku.- Powiedział na głos- Jestem liściem krzewu ałyczy i pochodzę z dalekiej równiny zza gór. Przywiał mnie tu wiatr. Widzę ze jesteś bardzo zmęczony. Jeśli chcesz, to okryj się mną i odpocznij od promieni słońca. Gdy zapadnie zmrok, a Ty nabierzesz sil, ruszysz dalej swoja droga.
-Witaj liściu. – Odpowiedział żuk.- Nigdy nie widziałem niczego w takich kolorach jak Ty. Czemu jesteś taki kolorowy?
-To zieleń. Myślę, ze, dlatego, ze jest we mnie dużo wody, jestem młody i wyrosłem na deszczowych równinach.
-Deszcz…-zamyślił się Żuk- Wiem, co to jest deszcz. Ale na pustyni pada on bardzo rzadko. Mówisz ze mogę się schronić w Twoim cieniu? Z chęcią skorzystam, bo wędruje od dawna i już nie mam siły.
Co powiedziawszy uczynił.  Podniósł delikatnie liścia i wsunął się pod niego.
-Jak Ci tam jest, Żuku?- spytał liść.
-Przyjemnie, bardzo przyjemnie. Jestem taki zmęczony. Pozwól ze się prześpię.
-Spij. Ja tez odpocznę, bo mam za sobą długa drogę.
I tak liść z Żukiem usnęli pośród żółtych pisków gorącej pustyni.
Minęła noc, a ranek obudził ich palącym słońcem. Wiatr, jakby odpoczął ostatniego dnia, znów przybrał na sile, tylko, ze tym razem był inny. Cieplejszy, suchszy. Zataczając kręgi wypatrzył budzących się w dole przyjaciół. Żuk wysunął się spod liścia.
-Dziękuję Ci liściu. Znów czuje się silny i mogę ruszać dalej.
-A, dokąd wędrujesz?- spytał liść.
-Wędruje tam, dokąd poniesie mnie pustynia. Każdy z nas ma swoje przeznaczenie i nie warto się zastanawiać, jaki jest cel podroży. Cel poznam, gdy do niego dotrę. Wczoraj spotkałem Ciebie i taki był cel. To, co dziś się wydarzy, jest dla mnie wciąż niewiadoma, i bardzo się na nią cieszę. Pamiętaj, liściu, zaufaj przeznaczeniu. Nie myśl nigdy o celu, ciesz się droga. Gdy będziesz na jej końcu, zrozumiesz, po co ja przeszedłeś.
W tym momencie wiatr poderwał liść i uniósł go ponad piaski pustyni.
Żuk patrząc w gore patrzył na tańczący w porywach wiatru liść.
-Żegnaj przyjacielu. I dziękuję.
Wiatr uniósł liścia wysoko, wysoko w gore. Liść już nie widział malutkiego żuczka na bezkresie piasków pustyni, ale poczuł ze w słowach Żuka była prawda. I innymi oczyma spojrzał na wszystko, co się dzieje. Zniknął strach, niepokój, w sercu zagościła mu radość. Z każdym podmuchem wiatru odczuwał jego sile i ona go cieszyła. Z każdym promieniem słońca odczuwał jego ciepło, i ono go cieszyło. Cieszył go widok chmur, widok błękitnego nieba, przesuwające się pod nim morze żółtych piasków. Zamknął oczy i zaufał wiatrowi. Czół ze każda chwila jest jedyna, ze każdy moment jest jedyny i niepowtarzalny.
Wiatr długo niósł go na swoich podmuchach. Gdy liść znów otworzył oczy, pod nim rozciągała się porośnięta młodą trawa równina. Była inna niż jego rodzinne strony. Nie było na niej drzew, krzewów, za to gdzieniegdzie rosły kolczaste rośliny, których nie znal. Cieszył się ze spotyka go znów coś nowego. Choć było to dla niego obce, tym razem nie czul już strachu. Raczej dziecinna ciekawość. Wszystko go fascynowało, było takie radujące oczy i dusze.
Wiatr gwałtownie ucichł. Liść kręcąc się w kolko zaczął opadać w dol. Dojrzał wśród traw leżącego człowieka. Im niżej opadał, tym wyraźniej widział sylwetkę. Człowiek leżał z rozłożonymi rękoma, twarzą do ziemi a na jego plecach krwawiła głęboka rana. Liść opadał wprost na nią. Nie rozumiał, co się działo. Człowiek się nie poruszał. Liść słyszał tylko jego ciężki, powolny oddech. Leżąc na ranie tamował upływ krwi, ale czół ze to nie wystarczy by pomoc rannemu człowiekowi. Chciał coś zrobić, ale czuł się bezsilny. Pomyślał, ze nie wie, czemu tu się znalazł, ze nie wie jak może pomoc, ale jest tutaj i na pewno ma to jakiś sens. Znów zaufał. Zasnął.
Rankiem czół ze coś się zmieniło. Czół się jakby ktoś z niego wycisnął wszystkie soki. Był słabszy niż wczorajszego wieczora. Zauważył jednak, ze rana człowieka przestała krwawić.
Minęły dwa dni. Liść widział ze człowiek zaczyna ruszać z trudem rękoma. Ze od czasu do czasu przesuwa głowę w którąś stronę. Wracał do zdrowia. Liść był zdziwiony. Przecież nie zrobił nic, a tym czasem wyglądało na to, ze człowiek odzyskuje siły.
Spadł deszcz. Liść widział, jak człowiek łapczywie łapie krople deszczu. Deszcz zmyl zaschnięta krew z jego ciała i liść zauważył, ze rana, która przykrywał, prawie się zagoiła.
Następnego poranka człowiek z wysiłkiem podniósł się na kolana i spróbował stanąć na nogi. Widać było ze wciąż jest slaby. Chwiejnie się wyprostował i przeszedł kilka kroków. Liść, upadł na ziemie. Widział, jak człowiek, przystając, co chwila, oddala się coraz bardziej. Liść leżał. Czół ze już nie ma siły, jego zielony kolor stracił na intensywności. Wiedział, ze to już kres jego podroży. Przypomniał sobie słowa żuka. Zrozumiał, ze podroż, która odbył, odbył po to by uratować komuś życie. Uśmiechnął się do siebie spokojny.
-Każdy z nas ma swoje przeznaczenie- pomyślał.- Trzeba tylko zaufać wiatrowi.
Kilka miesięcy później w miejscu gdzie opadł liść, wyrósł młody pęd krzaka ałuny. Szybko rósł, na wietrznej, odwiedzanej przez deszcze równinie. Wypuścił zielone liście i zakwitł słodkimi owocami. Przechodził tamtędy człowiek. Przypomniał sobie, ze kilka miesięcy wcześniej, w tym miejscu, upadł na ziemie wykończony rana po ataku niedźwiedzia, na którego polował. Zobaczył krzak, którego nie pamiętał. Dzień był upalny a owoce ałuny wyglądały tak soczyście. Zerwał jeden owoc i ugryzł. Owoc był smaczny i zaspakajał pragnienie.
-Cóż za cudowny krzak- pomyślał człowiek.
Zerwał z krzaka kilka liści i postanowił zasądzić je w swojej wiosce. Kilka lat później ludzie zrozumieli, ze soki z liści ałuny potrafią leczyć rany, i choć nikt nie wiedział jak ten pierwszy krzak wyrósł na równinie, wszyscy się cieszyli ze mogą korzystać z jego owoców i liści.

niedziela, 19 lutego 2017

- Ojcze, zapalcie
- Bóg, zapłać, synu.
       Siedzieliśmy na zmurszanym pniu, gdzieś w lasach ukraińskiej czarnohory zaciągając się prymakułami. Papieros smakował okropnie, ale pomagał nawiązać rozmowę i wzbudzić zaufanie. Zagubiłem się w tych górach i zakochałem się w nich. Przez kilka dni wędrówki, nie spotkałem żadnego człowieka, dopiero dziś idąc przez las, usłyszałem trzask waląceg się drzewa i tak poznałem Iwana, który z siekierą w zgrabiałych rękach patrzył nieufnie, gdy wyłoniłem się na polane.
Teraz siedzieliśmy w milczeniu paląc papierosy i patrząc na jezioro, w ktorego nieruchomej tafli przeglądał się las.
      Iwan się nie spieszył. Zaciągając się mróżył oczy. Stara, pomarszczona twarz tchnęła siłą i spokojem. Iwan był huculem, człowiekiem gór, który całem swoje życie spędził w tych okolicach. To trudny teren. Nie ze względu na lasy czy góry, ale ze względu na historie, która wywarła swoje piętna na wszystkim. Wędrując przez ostatnie kilka dni, mijałem andezytowe słupki graniczne z wciąż doskonale widoczną litera "P". Tak, tutaj swego czasu biegła granica Polski. To ziemia, która wielokrotni plynęła krwią. Polaków, Ukraińców, Rosjan. Tygiel, w ktorym gotowały się skomplikowane ludzkie losy. 
      Huculowie są tu od zawsze. Wolny, niezależny naród, po dziś dzień nie uznający granic. Dla nich Rumunia czy Ukraina to bez znaczenia. Ich domem są góry.
Iwan powolnym ruchem, dokładnie wtarł resztkę papierosa w ziemie.
- Głodny?- spytał
Pokiwałem przecząco głową.
- Zbieram drewno dla wsi, Zima idzie.
Zdziwiłem się, był konic sierpnia.
Zauważył to bo powiedziałz usmiechem
-Tu zimy są inne niż u Was. Zima to dobry czas, pozwala ziemi odpocząć.
-Trudno się tu żyje? 
Zamyślił się na chwilę. 
- Nie, nie jest trudno. Jest co żryć, woda w strumieniu, opału na zimne dni zawsze starczy. A i babe człowiek obłapie czasem. Co ma być trudno? Pan Bóg daje wszystko co potrzebne.
- No tak, ale dużo trudu w to wszystko wkładacie.
- Żyj tak, jakbyś miał żyć wiecznie, a pracuj tak, jakbyś miał umrzeć jutro, gadają u nas.
Osłupiałem. Slyszałem to samo w Chinach. Teraz słyszę to w środku ukraińskiego lasu! Mądrość i doświadczenie przychodzi z wiekiemi i nie ma narodowości. A młodość niech się uczy słuchając starszych. 
Nad czarnohora zachodzi już słońce. A my siedzimy przypalając kolejnego papierosa. Nigdzie się nam z Iwanem nie spieszy.

środa, 15 lutego 2017

Siła

      Gdy obudziłem się rano i wystawiłem głowę z namiotu na spalone słońcem góry, ujrzałem dwoje dzieci, wpatrujących sie we mnie. Widok był dość zaskakujący, bo przez dwa dni wędrówki przez etiopskie góry Simen, nie spotkałem żadnego człowieka. Spalona ziemia, stada małp schodzace ze wzgórz i niekończąca się wędrówka. Skąd się wzięły tu dzieci? Rozjerzałem się dookoła. Na pobliskim wzgórzu stało kilka glinianych chatek. Mała społeczność z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Wokoło całe kilometry nieczego. Najbliższe źródło wody mijaliśmy dwa dni wcześniej. Jak tu żyć? A jednak. Człowiek to nieprawdopodobna istota. Jest w stanie przeżyć wszędzie. Słyszałem o plemieniu Korowai, żyjacym w Nowej Gwinei, które od pokoleń buduje swoje domy na drzewach nie chcąc "dobrodziejstw" cywilizacji. Próby zmienienia ich świata, kończyły się utratą ich tożsamości. Chyba nie potrzebują naszych dobrodziejstw. Podobnie jak wioseczka zagubiona w górach Etiopii. Szybko się okazało, że jej mieszkańcy są doskonale przystosowani do miejsca w którym żyją. Ja i mój przewodnik zostaliśmy zaproszeni do wioski, gdzie poczęstowano nas tradycyjnym chlebem indżera i kubkiem koziego mleka. W pewnym momencie zapytałem o człowieka, który wyglądał na bardzo starego i z zapałem karczował drewnianą motyką twardą ziemie. Nikt nie wiedział dokładnie ile ten człowiek ma lat, ale żył już kilka pokoleń. Naprawdę musiał dobiegać setki!! Tymczasem bez słowa skargi, w upale walczył o skrawek ziemi. Zrobiło mi się wstyd, gdy pomyślałem, że znam ludzi, którzy siedząc w klimatyzowanych biurach, codziennie narzekają na swój los i myślą o tym, jak nic nie robić. Tymczasem tutaj, w górach Simen, praca jest oczywistością i nikt, naprawdę nikt, kogo spotałem na nic nie narzeka!!! To ten starszy człowiek uczył całe pokolenia brania życia takim jakie jest. I myślę, że siła, którą emanował troszkę zmieniła również mnie.